Kolejna propozycja na obiad - idealna,
jeśli Google akurat nawala.
No więc na promocji w Auchanie było coś takiego:
Trochę ryzykując (bo generalnie nie za bardzo lubię takie nazbyt gotowe gotowce), wzięłam (bo wyjątkowo bez maltodekstryny), kupiłam i zrobiłam kluski. A potem uznałam, że w sumie - skoro zgodnie z opisem z tyłu owe ciasto jest tym właśnie, z którego robi się knedle - czemu by nie pójść o krok dalej?
(Załączam, w razie gdyby kogoś interesowało -> )
Wcisnąć owoc do gotowego ciasta to żadne wyzwanie, więc pomyślałam, żeby zrobić coś bardziej obiadowego. Doinformowałam się tu i tu, co by mieć pewność, że nie potrzebuję niczego bardziej fantazyjnego niż porcji mielonego z indyka, a jako że test wypadł pozytywnie (z paroma prostymi propozycjami), skomponowałam własną wizję następująco:
Farsz:
pół kilo mielonego
dwie cebulki (albo i cebule - jak jeść to jeść)
sekretny składnik*
sól, łyżka majeranku, papryki mielonej, magi do smaku
Owym sekretnym składnikiem jest mój czosnek marynowany w oleju - niby zawsze z rozmarynem, tymiankiem i przyprawą prowansalską i małą papryczką chilli sztuk jeden, a jednak za każdym razem trochę inny.
Tym razem wyszedł zaskakująco pikantny i takiej to właśnie pikantności sześć sztuk czosnku poszło na patelnię plus odrobina tego fajnego oleju z przyprawami. Ale ale, nie od razu, bo najpierw oczywiście cebula.
Z cebulą zrobiłam to, co się zawsze z cebulą robi - pokroiłam i usmażyłam na... no miało być na szklisto, ale zanim się obejrzałam i rozpakowałam mięsiwo, to warywo miało już zgoła inny odcień.
Nie pyknęłam sweetfoci, więc zamiast tego zamieszczam obrazek poglądowy:
Mniej więcej tak, tylko drobniej.
Na to poszło mięso i smażyło się, zgodnie z którymś z zalinkowanych przepisów, 10 minut. Fajnie, że się woda nie wytrąciła, bo podobno wtedy mięso się bardziej gotuje niż smaży. Ale, w razie czego, mielibyśmy gotowane mięso. Tyż piknie.
Jak już się stegowało, to doszły sekretne składniki, przyprawy, no i studzenie. Bo bez studzenia się obyć nie może, skoro nie chcemy gorących kawałków mięska w ciasto wypchać. A dla mnie to już było od razu z góry wiadomo, że bez walki tego się zrobić nie da. Cóż, może trochę szkoda, że nie uchwyciłam chwil, gdy już zawzięcie montowałam kulki z powyższych elementów, ale z drugiej strony jest to sport tak karkołomny i niebezpieczny, że chyba nie powinnam się na to porywać. Chyba że lubicie obiektywy uciapciane ciastem. W każdym razie i tu mogę zaoferować w zamian obrazek poglądowy:
>
A potem dałam to do gotującej się wody. Znaczy: tak jak napisali na opakowaniu - gorącej, wolno gotującej, ale nie wrzącej. Mignęło mi gdzieś 15 minut, ale ostatecznie popierniczyło mi się i obie partie wyjmowałam po 10 minutach. Nie wiem, głodna byłam, czy coś.>
Ale fajne jest to ciasto, nawet na surowo smakuje spoko, więc no, nie przeszkadzało mi jakoś zawrotnie, jeśli nie siedziało tyle, ile trzeba. W zasadzie to nie wiem, może gotowało się i dłużej niż 10 minut, ale jak to poznać, skoro ani woda nie wrze, ani też knedle nie za zbytnio wypływają... Oparłam się na właściwości, że kulki stały się jędrne, a trącanie ich drewnianą łyżką, nie powodowało ścierania się ciasta na tejże łyżce. Znaczy: dopóki nie jest się zbyt brutalnym.
No nieważne.
W każdym razie wyjęłam i, żeby też nie było zbyt nudno, roztopiłam parę hojnych łyżej ciasta z dodatkową cebulką i tym, co zostało mi z farszu. A, i jeszcze szczypiorek, który wychynął mi z paru innych cebul, się załapał. Tadaaaam!
Dobre było, łatwiej wcisnąć do brzuszka i się najeść niż z kupnymi w całości. Zróbcie sobie i jedzcie.